Anna Ochmann
Trzymaliśmy w dłoniach nasze klucze. Niektórzy pojedyncze, inni całe pęki. Można było rozróżnić te do mieszkania czy pracowni, malutkie kojarzyły się ze skrzynkami pocztowymi, kłódkami albo z kluczykami do blokad rowerowych. Były klucze klasyczne, płaskie, ale też nietypowe, okrągłe z dziwnymi wyżłobieniami – tzw. ‘anywłamaniowe”. Dominowały te złote i srebrne, jeden tylko wyróżniał się metaliczną zielenią. Niektóre były „profesjonalnie” rozróżnione kolorowymi, plastikowymi znacznikami na „główkach”, inne – „artystycznie” maźnięte lakierem do paznokci, żeby je łatwiej wyłuskać z pęku. Czasami wszystkie były wpięte do jednego kółka, czasami kilka kółek z podopinanymi kluczami tworzyło „winogrono”. Niektóre wyróżniały breloczki, pozwalające domyślić się pasji czy zainteresowań właścicieli. Była wśród nas wielbicielka mruczków z dopiętym do kluczy śmiesznie wydzierganym kotem, był praktyczny amator napojów w butelkach z dołączonym w roli breloczka otwieraczem. Skrzącymi kolorami wyróżniała się pamiątkowa zawieszka przywołująca wspomnienia urlopowych dni gdzieś w Azji. Kilka osób zamiast kluczy pokazało karty hotelowe (spotkanie było zorganizowane w ramach spotkania międzynarodowych partnerów projektu) poświadczające „wędrowny” tryb życia ich posiadaczy…
Prowadząca spotkanie zaprosiła nas do zabawy typu ‘icebreaker’ – mieliśmy opowiedzieć o sobie w kilku zdaniach właśnie poprzez pryzmat własnych kluczy.
Mój pęk kluczy był największy. Miał mnóstwo „podsekcji”, z podpiętymi kolejnymi mniejszymi „podsekcjami”. W mojej „kiści” były klucze do domu, do pracowni, do biura, do firmy męża, do furtki, do ogrodowego pomieszczenia z narzędziami. Do skrzynek pocztowych (zawodowej i prywatnej), a nawet głównych rozdzielni prądowych w domu i firmie, do skrzynki z licznikiem gazu i do skrzynki z licznikiem wody… Pierwszy raz w życiu je policzyłam… miałam przy sobie 22 klucze. I żadnych breloczków, żadnych sentymentalnych dodatków. Praktycyzm w krystalicznie czystej postaci.
Trzymałam je w dłoni i moją pierwszą myślą, w kontekście opisania siebie poprzez te klucze, było: „coś jest chyba nie tak z moją równowagą pomiędzy życiem zawodowym a prywatnym”.
***
To była tylko śmieszna zabawa, ale zainspirowała mnie do napisania tych kilku słów. O braku ‘work-life balance’ i konieczności dbania o równowagę pomiędzy życiem prywatnym, a życiem zawodowym, szczególnie kiedy pracuje się w sektorze kultury i kreatywnym.
***
Decyzji o wyborze artystycznej ścieżki zawodowej towarzyszy przeważnie ogromna pasja, miłość do sztuki, potrzeba wyrażenia siebie poprzez artyzm. I nadchodzi dzień, kiedy ta pasja staje się podstawą pracy zarobkowej. A ponieważ sztuka jest najważniejsza, inspiracje napływają zewsząd i wciąż, to bardzo łatwo jest się w tej pracy zatracić, stracić poczucie upływu czasu, właściwie nigdy z niej nie wychodzić. Wciąż w głowie pojawiają się kolejne myśli o własnej twórczości, która jest przecież także pracą. Kolejne pomysły, ulepszenia, poprawki. Zmiany. Kolejne inspiracje, emocje i właśnie mija… 16 godzina w pracowni.
A potem są dni, w których o te inspiracje trudno. Pustka, poczucie wyjałowienia i myśli, że może ten talent to już się wyczerpał. Nic nie jest natchnieniem, a optymistycznie ustalony z klientem termin jakoś podejrzanie szybko się zbliża. Godziny dłużą się w namawianiu muz artystów, żeby przybyły na odsiecz jeszcze ten jeden raz. Można trochę poprokrastynować (bo i tak nic sensownego nie przychodzi do głowy) albo posprzątać (bo i tak nic sensownego nie przychodzi do głowy). I mija… 16 godzina w pracowni.
Na dodatek, ze względu na specyfikę sektora (przede wszystkim freelancerzy i mikroprzedsiębiorstwa), artyści pracują przeważnie sami, więc żaden szef nie powie „idź do domu, koniec pracy na dziś” ani żaden kolega – „chodźmy na piwo”. Nie ma karty czasu pracy do odbicia. Nie ma też przerwy na kawę w biurowej kuchni z kolegami czy koleżankami z pracy, która pozwalałaby myślom poszybować w kierunku ostatnich ploteczek z działu kadr czy nawet poważnych dysput politycznych.
Nie ma także przełożonego, który pogratuluje dobrze wykonanej pracy albo przyzna premię…
Pasja i miłość do sztuki ustępują coraz częściej brakowi automotywacji i poczuciu beznadziei, nierównej walki z biurokracją i ‘papierami’, szukania klientów, robienia kosztorysów, proszenia się o przelew. Zamiast tworzenia ‘dzieł’ trzeba myśleć o marketingu, księgowości, kolejnych składkach do zapłacenia. I mija niepostrzeżenie kolejny dzień i wydaje się, że te 16 godzin w pracowni to było zaledwie mgnienie…
A kiedy pojawia się marzenie o odpoczynku czy wakacjach to okazuje się, że jak się nie pracuje to się nie zarabia. A poczucie winy, że się nie pracuje powoduje, że pracuje się cały czas. I tak mija….
***
Mam – na szczęście – pracę, która wciąż daje mi poczucie spełnienia i satysfakcji i którą mogę zarobić na życie. A ponieważ wciąż mam tę pasję w sobie, więc tym łatwiej zapominam o sobie i życiu poza pracą. Także dlatego, że osoby z którymi współpracuję są często również moimi przyjaciółmi. Więc nawet w sytuacjach prywatnych jakoś tak automatycznie pojawiają się tematy zawodowe – i potem… trzymam klucze do wszystkiego w jednym pęku, nigdy ich nie rozdzielam.
Więc postanowiłam tak symbolicznie rozdzielić te dwa światy… Od kilku dni mam dwa zestawy kluczy. Do życia prywatnego. I do życia zawodowego. Osobno. Kilka kluczy wypięłam na stałe. I co prawda teraz muszę biegać dwa razy częściej po schodach, gdy wychodząc do pracowni zapominam kluczy „zawodowych”, albo wracając do domu przypominam sobie, że te „prywatne” zostały w szufladzie biurka. Ale wierzę, że uda mi się to kiedyś opanować.