wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa

Festiwal Arabesque

kategoria: artykuły, publikacje
Tekst Weronika Murek, dla Fundacja ARTeria
Zdjęcia Volodymyr Pavelko

 

Montpellier nie ma linii brzegowej, choć sprawia wrażenie miasta, które skłania się ku morzu, w podobny sposób, w jaki orientuje się Barcelona i Marsylia. Poza tym szczegółem w Montpellier wszystko się zgadza: nachylenie ulic, które wznoszą się i opadają w łagodnych plątaninach, kościoły o jasnych murach, wyświeconych mocnym, śródziemnomorskim słońcem, słodki zapach marihuany. To miasto należy do studentów – według statystyk stanowią oni jedną trzecią wszystkich mieszkańców. Łatwo w to wierzyć, bo ulice centrum są zatłoczone nawet po zmroku, składanie ogródków przed restauracjami jest tylko sygnałem do tego, że należy szukać dalej, nie zaś, że należy wracać do domu.

Wobec tej żywotności przedmieścia Montpellier zachowują prawo należne wszystkim przedmieściom na świecie. Są spokojne i wydają się prawie bezbarwne. Przypominają sypialniane dzielnice miast Stanów Zjednoczonych. Osiedla są płaskie. Nie ma sklepów ani barów. Autobus pojawia się rzadko i trudno wyobrazić sobie tu życie bez samochodu. Ci, których się tutaj spotyka, wydają się nie podlegać ruchom i przesunięciom współczesnego życia w miejskiej przestrzeni. Urodzili się i zostali w jednym miejscu.

W pasie, który oddziela przedmieścia od pierwszych miejskich zgęstnień, znajduje się park wokół Château d’Ô. Jego zieleń jest płytka, ścieżki wydeptane, drzewa smukłe, choć nie wysokie, nie wchodzą w żaden konflikt z niebem. Między tym wszystkim jest amfiteatr, teatr i kilka budynków w kształcie pudełek. Idealne miejsce do odpoczynku miedzy południem, a godziną drugą.

Tu właśnie odbywa się festiwal kultury arabskiej Arabesques.

Organizowany jest od 2006 roku przez fundację Uni’Sons, która zajmuje się przede wszystkim integracją poprzez promocję kultury. Przywołanie jej odmienności i części wspólnych ma dawać poczucie przynależności i świadomość tego, jak złożoną mozaiką są współczesne społeczeństwa europejskie. Dla osób o doświadczeniu imigranckim to także okazja do spotkania wewnątrz wspólnoty, którą tworzą jako mniejszości. Dla wielu – to okazja, aby móc poczuć się mniej obcym i samotnym.

O podobnym doświadczeniu pisze Ayser Salman, autorka książki The Wrong End of the Table: A Mostly Comic Memoir of a Muslim Arab American Woman Just Trying to Fit in.

Czy znacie – pyta – to uczucie, które wam towarzyszy, kiedy na jakieś imprezie znajdziecie się na złym końcu stołu? Macie poczucie, że wszystkie najciekawsze rozmowy prowadzone są poza zasięgiem waszych uszu. Próbujecie dorzucić desperacko kilka słów, żeby wziąć udział w dyskusji, ale jesteście zbyt daleko, żeby ktokolwiek was usłyszał. W dzisiejszych czasach mówią o tym, że to FOMO. Strach przed tym wszystkim, co nas omija. Ale wiecie co? Dla mnie to nie jest opowieść o FOMO. Dla mnie to opowieść o LAAI – Life as an Imigrant. Życie imigranta.

Większość wydarzeń zaczyna się po południu, ale przestrzeń festiwalowa wypełnia się i w poranki, zjeżdżają wycieczki z okolicznych szkół podstawowych i wyższych, po godzinie czternastej schodzą się całe rodziny, wieczorami – grupki rozbawionych przyjaciół. Można kupić książki, maamoule – ciastka nadziewane pastą z orzechów i daktyli – można kupić lusterka, wełniane papucie o wydłużonych noskach, torby skórzane i uchodzące za skórzane. Przed jednym ze stoisk mężczyzna uczy kaligrafii. Przy innym opowiada o historii Palestyny. W powietrzu czuć zapach drzewa sandałowego. Wszystkim jednak wszyscy czekają na koncerty i panele dyskusyjne, które odbywają się w namiotach i pod gołym niebem.

Gnawa i trans

Bo po zmroku rządzi gnawa.

Uważa się, że początki tej tradycji sięgają czasów niewolnictwa, a nazwa pochodzi od słów oznaczających w języku Berberów „czarnego człowieka”. Karawany handlowe – te, które sprzedają złoto i ludzi – ciągną na północ z całej Afryki przecinają Maroko. Ci, którzy zostają sprzedani, zachowują w sobie tęsknotę za miejscem pochodzenia i pamięć instrumentów używanych do muzykowania w gronie rodziny czy przyjaciół. Teraz ich dłonie są puste, ściągnięte od znoju i pracy, ale palce wciąż potrafią wystukać odpowiedni rytm, wciąż tęsknią za dotykiem drewna i za wibracją, w którą wpadają trącone struny.

Ten proceder wymuszonej asymilacji i związanej z nią tęsknoty trwa wieki. Jeńcy przyjmują islam, ale zachowują pamięć tradycyjnych rytuałów Afryki Zachodniej. Ich rytuały i muzyka są tym, co wyrasta na przecięciu dziedzictwa sufizmu – mistycznego nurtu islamu – i wierzeń afrykańskich.

Symbolem gnawy jest – między innymi – instrument zwany guembri lub sintri.

Wyznawcy gnawy uważają, że to jeden z tych instrumentów, które pojawiły się w rękach człowieka nie na skutek jego pomysłowości czy potrzeby, ale jako wprost darowany przez Boga.  Ma wydłużone pudło, zaś jego szyja przypomina tykwę. Wygrywać można na jego trzech strunach, które wprawiają się w wibrujące, metaliczne brzmienie przypominające dźwięki wydawane przez elektryczne świerszcze. Bo gnawa to coś więcej niż muzyka: to wehikuł, narzędzie, które ma wprawiać w trans, a przez to – zbliżać do dżinów i przodków.

Wykonawcy gnawy to czasem i jej wyznawcy. Ci, którzy wierzą w leczniczą moc muzyki, ale i w towarzyszące jej rytuały. Dawniej wszystko rozpoczynała ofiara ze zwierząt, teraz otwarciem są ceremonie poświęcenia przestrzeni. To więcej niż koncert. To właściwie liturgia dźwięków. Muzycy kręcą się jak derwisze, w tle słychać krakeb, instrument podobny do cymbałów. Według tradycji jego dźwięki przypominać mają odgłosy końskich kopyt. I coś jeszcze: kajdany, które zrzucane są na ziemię w geście, wobec którego niewolnik odzyskuje wolność. To muzyka rytmiczna, grana jak na przyspieszonym oddechu. Meandruje i szuka swojej kulminacji jak w ceremoniach transowych, na których narzucone tempo wydaje się nie do zniesienia dla zwykłego człowieka.

Wobec tych dźwięków przychodzi mluk: byt, który uosabia moce dżinów. Wezwać go można za pomocą siedmiu melodii, siedmiu kolorów, zapachów siedmiu kadzideł. Ta ceremonia ma przybierać postać wirującego kalejdoskopu – od samej prędkości mamy dostać zawrotów głowy, zaś wobec tego pędu, świat ma się zresetować – lub chociaż zbliżyć do odpuszczenia win.

Nie trzeba wiedzieć o wszystkich tych meandrach i niuansach, aby dać się porwać opowieści, którą przynosi muzyka.

Muzyka i opór

Festival Arabesque nie poprzestaje na tradycjach. Jego stawka jest większa i pozostaje w służbie opowieści, która nie kończy się i nie zaczyna, a jedynie przechodzi kolejne wcielenia. Z podobnym impetem co tradycja gnawy przychodzi historia Hameda Ben Amora, rapera urodzonego w 1989 roku.

W 2007 wkracza w pełnoletniość. Ma plany na przyszłość i kłopoty właściwe nastolatkom na progu dorosłości. Marzy o karierze muzycznej, ale tymczasem wygniata raczej kanapy w tunezyjskich odpowiednikach egipskich ahw, palarni sziszy. Jeszcze nie wie, że za trzy lata jego życie – i życie całego kraju – zmieni się nieodwracalnie. Jeszcze nie wie, że za trzy lata nagra piosenkę, która stanie się hymnem jaśminowej rewolucji. Tej samej, która wyrwała z łóżek w środku nocy tunezyjskich policjantów, tej samej, w trakcie której 2010/11 roku na ulice wyszły setki tysięcy mieszkańców protestujących przeciwko złej sytuacji w kraju, a przede wszystkim – przeciwko rządom prezydenta Zina Al-Abidina Ben Alego.

Zin Al-Abidin Ben Ali rządzi państwem niespełna ćwierć wieku.

W oczach Zachodu to dużo czasu – mówi egipski komik, Youssef Bassam – dla nas w krajach arabskich to krótka pierwsza kadencja.

Pod jego rządami rośnie frustracja, bezradność i gniew. Potrzeba rewolucji, ale przedtem: potrzeba symbolu, który porwie serca.

Mohamed Bouazizi ma dwadzieścia sześć lat i zarabia prowadząc niewielki stragan z owocami na miejskim targu. Utrzymuje całą rodzinę: matkę, która owdowiała, gdy chłopak miał trzy lata, pięcioro rodzeństwa. Jeśli zostaną mu owoce lub warzywa, dzieli się nimi z ubogimi. Bouazizi jest osobą znaną w okolicy całego Sidi Bouzid. Lubi steki i frytki, kibicuje drużynie Esperance Sportive. Staje się męczennikiem, a jego historia – ostatnią kroplą w czarze goryczy.

Jest w tym i opowieść o opresji systemu.

Oto młody, zmęczony człowiek, który każdego dnia pożytkuje wszystkie swoje siły, aby móc utrzymać się na powierzchni. Od dzieciństwa doświadcza upokorzeń ze strony policji. Oszczędza i jest sumienny, aż pewnego dnia wydaje się, jak gdyby zza ciężkich chmur wyszło słońce. Bouaziziemu udaje się uskładać dostatecznie dużo, aby móc zaciągnąć pożyczkę na zakup, który pozwoli mu rozbudować stragan. Jeszcze tego samego dnia odwiedza go policja, chcą wiedzieć wszystko: skąd wzięła się w jego posiadaniu nowa, lśniąca waga? Czy aby niczego nie ukrywa? Skąd ma pieniądze? Konfiskują wagę i przeszukują stragan, Bouazizi wdaje się w dyskusję ze starszą policjantką, ona – tak głosi ta historia – uderza go w twarz.

W perspektywie kultury patriarchalnej cios wyprowadzony przez kobietę jest dla mężczyzny ostatecznym upokorzeniem. Poniżej nie ma nic. Bouazizi próbuje się podnieść, ale jest wzburzony, gniew zalewa mu oczy, obrazy łączą się ze sobą w coraz mniej logiczne ciągi. Bouazizi szuka pomocy u lokalnych polityków, idzie do merostwa. Prosi o pomoc i nie otrzymuje jej. Nikt nie zwraca na niego uwagi, więc krzyczy: jeśli mnie nie widzicie, to się podpalę.

Wylewa na siebie kanister benzyny, wybiega na schody budynku.

W jego pogrzebie udział wezmą tysiące osób.

Ta opowieść nie jest tylko o systemie. To historia skrajnego zmęczenia, które odczuwa zniewolone społeczeństwo. Gesty i incydenty zyskują innej skali. Strudzony człowiek idzie za swoim gniewem. Rozpacz wyprowadza go na ulice, otwiera gardło.

Miesiące później opowieść o Bouazizim będzie zyskiwać kolejne rozdziały. Do Tunezji wyrusza brytyjska dziennikarka Elizabeth Day, która w artykule dla The Guardian będzie wspominała następstwa śmierci Bouaziziego: Jego podobizna jest wszędzie. Jego twarz reklamuje nawet menu w restauracjach. Jego rodzina otrzymała odszkodowanie od byłego prezydenta. Są obiektem zazdrości sąsiadów. Ci kręcą nosem: za sprawą śmierci syna jego matka dorobiła się nowego domu, w którym trzyma kanarka w klatce i komputer.

Pojawiają się nowe interpretacje starych wydarzeń.

Bouazizi jest symbolem, któremu można przypisać wszystko. Jest przedstawicielem młodych. Jednym ze studentów, który prowadził stragan wobec tego, że po studiach nie mógł długo znaleźć pracy – tak, jak trzydzieści procent Marokańczyków. Nikogo nie obchodzi, że Bouazizi w rzeczywistości nigdy nie był na uniwersytecie.

Policjantka, która miała go uderzyć, trafia do więzienia i zostaje uniewinniona. Świadkowie nie potwierdzają wersji, jakoby miała kogoś uderzyć. Podejrzana staje się drugą ofiarę niesprawiedliwości. Czas w więzieniu przyspieszył: czterdziesto sześcioletnia kobieta wydaje się być o wiele starsza. Wątpliwości narastają, fakty wypierają pośpieszne anegdoty czy świadectwa. Może wcale nie chciał się podpalić, może wylał na siebie łatwopalny płyn, a potem zapalił papierosa? Nikt już nie wie na pewno. Mężczyzna był zdesperowany, wszystko wydarzyło się tak prędko. Mówiono, że przed śmiercią spędził prawie miesiąc w szpitalu, ale ci, którzy widzieli go – lub twierdzili, że go widzieli – na własne oczy uważali, że to nie mogło być prawdą. Ciało było niemalże czarne, nogi wtopiły się w jedno. Utrzymanie przy życie byłoby trudne. Może nawet niemożliwe. Chodziło o to – uważali ludzie – by prezydent mógł dać się sfotografować, jak pełen bólu udaje się do szpitala, aby porozmawiać z ofiarą.

To będzie jedna z jego ostatnich prezydenckich pielgrzymek – niespełna miesiąc po śmierci – lub: jak chcą niektórzy: po podaniu informacji o śmierci Bouaziziego, Zin Al-Abidin Ben Ali ucieka do Arabii Saudyjskiej, gdzie zaocznie zostaje skazany i gdzie dożywa kresu.

Rewolucja, która po śmierci Bouaziziego przetoczy się przez Maroko nazywana zostanie jaśminową, zgodnie z założeniem, że tego rodzaju wystąpienia społeczne określane są kolorami kwiatów.

Nazwą, która szerzej przyjmie się w Tunezji będzie jednak nazwa Rewolucji Godności, bo to przede wszystkim o godność walczą mieszkańcy kraju.

Niecały miesiąc przed incydentem w Sidi Bouzid Ben Amor wrzuca do internetu film, na którym rapuje swoją nową piosenkę. Nagranie jest proste, robione telefonem. Autor nie pokazuje twarzy, skrywa ją pod daszkiem czapki bejsbolowej. W przeciągu kilku tygodni utwór Rais Lebled będzie na ustach wszystkich. Będzie kołysał się w samochodach na ulicach Rabatu i rozbrzmiewał między wiadomościami na Al-Jazeerze.

W jej słowach odnajdują się zmęczeni mieszkańcy kraju. Powtarzają za nim:

Panie Prezydencie, nie żyją twoi ludzie

Tak wielu z nich musi jeść ze śmieci

To właśnie dzieje się w tym kraju

Bieda jest wszędzie i nie ma gdzie położyć głowy

Ja mówię w imieniu tych wszystkich oszukanych i tych wszystkich miażdżonych

Rais Lebled staje się oficjalnym hymnem nie tylko rewolucji tunezyjskiej, ale całego społecznego fermentu, który obejmie świat arabski w 2011 roku.

To nie jedna opowieść o tym, jak w jednym czółnie płyną przez wody polityki dwie siły sprawcze: muzyka i opór.

Aita i blues

Safi to marokańskie miasto portowe w regionie zwanym Dukkala-Abda. W jego garncarniach opalane drewnem tamaryszkowym piece nie zatrzymują się ani na chwilę. Wypiekają to, z tego słynie Safi: ceramikę i kafle.

Nieopodal tego miejsca rodzi się dziewczynka. Rodzice nazwą ją Harda al-Ghaita, ale ludzie poznają ją pod pseudonimem Kharboucha. Trudno jednoznacznie rozsądzić skąd bierze się to określenie ani co dokładnie – i w którym dialekcie – ma oznaczać. Według niektórych tradycji przydomek wziął się z blizn, które dziewczyna miała na twarzy. Według innej – w ten sposób nazywa się szanowane w społeczeństwie kobiety, rzeklibyśmy – matrony. Nie tylko czuwają one nad porządkiem rzeczy, ale i udzielają się artystycznie, wirują na weselach, uświetniają rodzinne uroczystości swoim śpiewem. To kobiety szanowane i wolne rodzajem wolności, które daje im stan wdowieństwa. Kobieta bez męża staje się na powrót osobnym i niepodległym członkiem społeczeństwa, nieskrępowanym powinnościami, które przypisuje się kobietom, których rytm życia i doby wyznaczają sprawy rodziny i ściany domu.

Niewiele dziś o niej wiadomo na pewno.

Jedną z najważniejszych opowieści, które snują się wokół jej życia, jest historia konfliktu z niejakim ben Omarem, możnowładcą rządzącym regionem z nadania sułtana. Na jednym z niewielu dostępnych zdjęć siedzi on po turecku. Ubrany jest na czarno, dłonie na splecione, oczy wydają się przymknięte. Podpis pod zdjęciem głosi, że słynął z brutalności i okrucieństwa. Pozuje, siedząc na narzutce białej w różyczki i drobne kwiatuszki. To on jest odpowiedzialny za rzeź plemienia Oulad-Zeid, z którego pochodzi Kharboucha. On jest odpowiedzialny za konfiskaty całych majątków.

Kharboucha wyśpiewuje swój bunt wobec okrucieństwa władzy, nie boi się, występuje publicznie, a wieść o jej talencie – jak to bywa w baśniach – prędzej czy później musi trafić do pałacu rządzących. Według legendy ben Omar organizuje ucztę. Chce, aby przyszła. Prosi, by zaśpiewała.

I .Kharboucha śpiewa pieśń o mężczyźnie o siwych włosach, o nikczemnej zdradzie całego plemienia. Obydwoje pochodzą z tego samego miejsca, jak możliwa była rzeź na braciach i krewnych?

Jedni będą mówić, że zginęła po tym, jak zamknięta we własnym domu i została podpalona.

Inni, że odcięto jej język.

Zostaje po niej tradycja aity, dosłownie tłumaczonej jako pieśń-lament.

Wsród kilku zachowanych nagrań i tekstów piosenek są opowieści o ciężkim życiu kobiet, o życiu pod presją społeczną, o życiu sprowadzonym do tego, co domowe, o życiu w podporządkowaniu wobec mężczyzn. Opisuje ntykolonializm, to w jaki sposób odkształcił, ukruszył Maroko. Śpiewa wreszcie o poczuciu wolności i o potrzebie praw politycznych i obywatelskich.

Tradycja aity wraca na festiwal pod różnymi wcieleniami.

Mówią o nie kolejne artystki, które przedstawiają swoją pracę w trakcie kolejnych dyskusji i paneli. Czym jest bowiem współcześnie aita? Krzykiem, który wznieca rewolucję i aktem ekspresji, która pomaga przeciwstawić się opresji systemu. Opowieścią podobną do tej, którą przypisywano emocjonalnej tradycji bluesa, zgodnie z którą to nie sekwencje melodii czy rytmu wyznaczają gatunek, a założenie, że z bluesem mamy do czynienia zawsze wtedy  gdy dobry człowiek śpiewa o tym, jak trudne i niesprawiedliwe jest życie.

Weronika Murek

Weronika Murek

(ur. 1989) – pisarka, dramaturżka i publicystka. Absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego, Faculdad de Derecho Universidad de Barcelona oraz studiów podyplomowych Uniwersytetu Jagiellońskiego Creative Writing (SLA).

Autorka zbioru opowiadań „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” (wyd. Czarne 2015), nominowanego do Paszportów Polityki, Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii Proza, Nagrody Conrada, finalisty Nagrody Nike oraz laureata Nagrody im. Witolda Gombrowicza za najlepszy debiut książkowy. Zbiór został przełożony na język francuski, węgierski, słowacki, serbski. W przygotowaniu przekład norweski. Na podstawie jednego z opowiadań powstał film krótkometrażowy „Maria nie żyje”, oraz film pełnometrażowy „Przejście” (reż. D. Lamparska), który był w finale konkursu Złote Lwy Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni.

W 2015 roku otrzymała Gdyńską Nagrodę Literacką za dramat „Feinweinblein” (tłumaczony na język angielski, francuski, gruziński oraz rumuński) oraz nagrodę za najlepszy debiut w Konkursie na Wystawienie Sztuki Współczesnej za „Sztukę mięsa” (realizacja Teatr Śląski w Katowicach, reż. R. Talarczyk). W 2017 roku na podstawie „Feinweinblein” powstała także sztuka teatru telewizji w cyklu Teatroteka (reż. M. Bednarkiewicz).

W 2019 roku ukazał się jej zbiór dramatów pod tym samym tytułem (wyd. Czarne). Od 2015 roku stale współpracuje z polskimi teatrami, m.in. Teatrem Studio, Teatrem Nowym w Warszawie, TR Warszawa, Teatrem Powszechnym w Warszawie, Teatrem im. Słowackiego w Krakowie, Teatrem Żydowskim w Warszawie, Teatrem im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie, Teatrem im. H. Modrzejewskiej w Legnicy czy Teatrem Współczesnym w Szczecinie. Stale współpracuje z Dwutygodnikiem, miesięcznikiem Pismo oraz dwumiesięcznikiem „Książki. Magazyn do czytania”.

tagi

"Ujawniony", "Zakątek Zwierzątek", "Zatańczeni", ABI books, ABIbooks, Act4C, ALEX, ArtENprise, ARTerioinspiracje, Bigtime Takeover, Breaking Taboo, Bridging the Gap, Budapest, Budapeszt, Chatbot, Creative Agora, Creative Europa, CreativeFLIP, CreativeUnite, Critical Friends, CUED Speech Europa, Culture Action Europe, Culture and the Policies of Change, CULTURE HUB, CULTUROPOLIS, DigiKommune, DiOtherCity, disorderly women, Dresden, Drezno, działania artystyczne, dziedzictwo, edukacja, edukacja artystyczna, edukacja cyfrowa, ENCATC, ENTRECOMP, ER4CCIs, Erasmus+, Escape Rooms, European Cultural Learning Network, Europejskie Dni Dziedzictwa, fonogesty, Gender Equality, Global FemArt, GrowthFundMe, historia, I_IMPROVED, innowacyjna edukacja, inowacja w edukacji, INSTYTUT IQ, Integracja organizacji, internacjonalizacja działalności artystycznej, internacjonalizacja działań artystyczych, Komicja Europejska, Komisja Europejska, komunikatywność i kreatywność, koncert, koncert dyplomowy, konferencja, Konferencje, Kooperatywność, Kreatywna Agora, Krokodil, KUL, KULTURALNE PODRÓŻE, Learn2Create, Les Apprimeurs, Logopsycom, Master the Act, Matera, mentor, mentoring, międzynarodowa współpraca, nauka muzyki, nauka spiewu, nauka w miejscu pracy, otwarta metoda koordynacji, P4CA, pedagogika specjalna, Poets of Today, polityka kulturalna, polityki kulturalne, POT-VOT, praca z młodzieżą, praktyka zawodowa, praktyki w sektorze kultury, Profesjonalne Kadry Mediów Lokalnych, Programy ARTerii, Projekt ALEX, reprezentacja sektora kultury, Rijeka, równość szans, rozwój publiczności, rynek pracy, sektor kultury i kreatywny, SocialEU, SOSclimatewaterfronts, śpiew estradowy, status artysty, staż w sektorze kultury i kreatywnym, szkoła muzyczna, sztuki performatywne, Talent Matching Europe, Twarze Fundacji, Uni'Sons, Venos Studio, Voices of Culture, VX Designers, WBL, WinART, Women in Jazz, work-based learning, współpraca międzynarodowa, wystawa, wystawiennictwo, Wzmocnienie struktury ARTeria, zarządzanie w kulturze

Fundacja ARTeria
Jana Brożka 4, 41-818 Zabrze
Polska

KRS 0000269041
Regon 240600010
NIP 6482618597

© Fundacja ARTeria