wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa • wydawnictwa

My first work-based learning… – artykuł

Moje pierwsze „work-based learning”

Plakaty wypełniały, jak wielka, pstrokata fototapeta, całą ścianę nad biurkiem i zachwalały wszystko co miało pomóc w osiągnięciu bezkresnej szczęśliwości życia w latach 90-tych. Od „jeszcze bardziej wybielającej zęby” pasty, przez „rajskie” wyprawy do tropikalnych „destynacji” z konkretnym biurem podróży, do „niebywale bajecznego punktu gastronomicznego na mapie Krakowa”. Uwielbiałam czytać te teksty, cieszyć się dziwnymi zestawieniami słów, próbami definiowania rzeczywistości czasów przełomu swoistą „nowomową”.

Przestrzeń wokół biurka była zagracona stosami próbnych wydruków, zwałami gadżetów pełniących rolę „próbek produktowych” dla kolejnych klientów. Wszystkiego było w nadmiarze i „nadkolorze”, jakby tym nadmiarem i intensywnie nasyconymi barwami chciano zrekompensować sobie siermiężność wcześniejszych dekad w Polsce.

Obok, na specjalnym regale, świeciły krzykliwie i odblaskowo pierwsze litery alfabetu naklejone na grzbietach rzędów wizytowników. Pamiętam, że tych z literami ‘K” i „N” było najwięcej. Do dziś nie wiem czy wśród klientów dominowali „Kowalscy” i „Nowakowie” (wciąż chyba jedne z najpopularniejszych nazwisk w Polsce). Na niższych pólkach zalegały grube książki telefoniczne z kilku ostatnich lat – te starsze mocno podniszczone częstym użytkowaniem, z powyginanymi rogami, kruszącymi się w palcach okładkami.

Z prawej strony biurka stały dwa stacjonarne aparaty telefoniczne (oba w intensywnie czerwonym kolorze), obok sporych rozmiarów faks. Pozostałą część długiego blatu zajmowały trzy zestawy komputerowe – dumne wyposażenie biura. Każdy składał się z wielkiego pudła jednostki centralnej oraz z ciężkiego monitora. Do każdego stanowiska przypisane były dwa krzesła. Jedno dla technika obsługującego programy komputerowe, drugie dla projektanta. Czyli artysty…

Witajcie w miejscu mojej studenckiej pracy.

Tu spędzałam długie popołudniowe, a często także weekendowe i nocne godziny. Stanowiłam nieodłączny „team” z panią Ulą – moją „osobistą” operatorką komputera. Moim zadaniem była „kreacja” czyli wymyślanie, projektowanie, mówienie jej co ma robić, co poprawiać. Jej –  obsługiwanie programów graficznych, przygotowywanie projektów do druku i przesyłanie ich do podwykonawców. Pamiętam, że zawsze dużo się śmiałyśmy, że ona opowiadała mi o swoich córkach, ja opowiadałam jej o studiach w ASP . Miałyśmy swoje rytuały – gdy dla siebie zaparzałam kolejne kubki mocnej, czarnej herbaty, to zawsze dla niej zalewałam rozpuszczalną kawę INKĘ. I odwrotnie. Kubki były w pstrokatych kolorach i zawsze były upstrzone jakimś niezbyt mądrym nadrukiem. Nadruk miał być z założenia śmieszny, a przeważnie było po prostu rubaszny…

Witajcie w agencji reklamowej na początku lat 90-tych.

Trafiłam tu przypadkiem, gdy pierwsza sesja na uczelni jasno pokazała jak kosztowne studia wybrałam i że bycie artystą wymaga sporych nakładów finansowych. Po kupieniu wszystkich płócien i deszczułek na podobrazia, farb i ołówków, pędzli, materiałów do zrobienia rzeźby, papierów nie zostało mi prawie nic na przeżycie kolejnego miesiąca. Więc postanowiłam poszukać jakiejś pracy, którą mogłabym wykonywać poza godzinami studiów.

Pierwsza praca okazała się totalną katastrofą – do dziś pamiętam spierzchniętą, sprawiającą wrażenie odmrożonej, skórę na rękach i przedramionach, gdy pracowałam przez kilka tygodni jako pomoc kuchenna w barze sałatkowym. Tak naprawdę pracowałam głównie na zmywaku, więc gdy w grudniowe, zimowe noce, po wielu godzinach kontaktu rąk z gorącą wodą wracałam do mojego studenckiego pokoiku (a przeważnie nie pamiętałam o zabraniu rękawiczek…), skóra reagowała zaczerwieniem, wysuszeniem i pieczeniem. W połączeniu z resztkami gliny z zajęć rzeźbiarskich i wiecznie niedomytymi śladami farb olejnych za paznokciami, moje czerwone ręce wyglądały jakbym chorowała na jakąś dziwną i straszną chorobę… Po miesiącu, na porannych zajęciach zasypiam na stojąco za sztalugą, a na kremy do rąk wydawałam więcej niż zarobiłam. Ale przyjaźnie „ze zmywaka” trwały jeszcze kilka lat – pracowałam tam między innymi z cudownie introwertyczną studentką filozofii, cudownie ekstrawertyczną studentką biologii i kilkoma dziewczynami z podkrakowskich miejscowości szukającymi sensu życia.

Wtedy na drzwiach mojej Alma Mater znalazłam karteczkę-ogłoszenie, że kreatywna, prężnie rozwijająca się agencja reklamowa „z dalekosiężnymi planami” (cokolwiek to miało znaczyć) poszukuje artystów (!) do pracy. Byłam wówczas połączeniem wszystkich możliwych kompleksów pierwszoroczniaka z wychowaniem w duchu „siedź w kącie, a znajdą cię”. Idąc na spotkanie z przyszłym szefem spotkałam kolegę ze studiów, który dorabiał sobie rysowaniem karykatur turystów na ul. Floriańskiej (a my zawsze zazdrościliśmy mu „kreski” i wprawy w rysowaniu). Powiedział, że trzyma kciuki i że na pewno „wezmą mnie z pocałowaniem ręki”.

Wzięli. Mogłam zacząć pracować na etat. Na dwa etaty. Albo na trzy. Mogłam pracować całą dobę, bo projektanci byli na wagę złota. To był szalony czas w Polsce. Czas rodzącego się kapitalizmu, rozwoju prywatnych inicjatyw i biznesów (bary i restauracje powstawały na każdym niemal rogu), handlu „na szczękach” (łóżkach polowych) na bazarkach, a ci co przyjechali po London School of Economics albo z Fulbrighta pięli się szybko po szczeblach korporacyjnych i bankowych karier.

Nie wiedziałam wówczas, że taki sposób praktycznej nauki w miejscu w pracy ma swoją definicję (WBL). Szybko okazało się, że nie tylko umiem, ale przede wszystkim lubię projektować. I że moją specjalnością są elementy przestrzenne, standy reklamowe, kasetony, okna i stoiska reklamowe. To był czas dynamicznego rozwoju targów i wystaw wszelkiego rodzaju, więc projektowałam przestrzenie wystawiennicze dla różnych firm na Targi Poznańskie czy na kielecki AGROTECH, na targi w Dreźnie czy na CeBIT w Hannoverze. Zapamiętałam targi w Bielsku-Białej, na które przygotowywałam stoisko dla firmy zajmującej się kontrolą napowietrznych linii elektroenergetycznych przy użyciu helikopterów. Zostałam wtedy zaproszona na taki „sprawdzający” lot helikopterem (żeby zobaczyć jak to się robi i „się zainspirować”). Wspólnie z operatorem, który miał nakręcić film będący częścią ekspozycji, przeżywaliśmy chwile grozy przy zbliżaniu się do trakcji wysokiego napięcia. Podziwialiśmy też kunszt pilota manewrującego w pobliżu słupów i linii. W kabinie było straszliwie ciasno, kamera obijała mi ramię przy każdej próbie zmiany pozycji przez operatora (to była wielka kamera telewizyjna, teraz podobną jakość filmu uzyskalibyśmy nagrywając telefonem albo przygotowując po prostu symulację komputerową, ale kto wtedy o czymś takim marzył…). W trakcie lotu pilot omawiał szczegóły techniczne, rodzaje izolatorów (do dziś pamiętam, że mogą być zrobione z porcelany eletrotechnicznej, hartowanego szkła i chyba jakiś rodzajów tworzyw sztucznych) czy charakterystykę stref klimatycznych w Polsce w odniesieniu do linii przesyłowych (w Polsce jest podział na strefy wiatrowe i sadziowe).

To były miesiące pracy, w trakcie których uczyłam się czym różni sią marka od produktu. Jakich systemów wystawienniczych i materiałów użyć, żeby postawić stoisko w kilka godzin i żeby transport nie był zbyt kosztowny. Jak zorganizować i nadzorować ekipę, montaż. Jak rozmawiać z klientami.

To był też czas, gdy eksperci od reklamy byli często uważani za specjalistów od… kultury. Byli zapraszani na „ważne” konferencje, zabierali głosu w dyskusjach na temat sztuki…

***

Ta praca była dla mnie nie tylko źródłem zarobku. Stała się inspiracją w wyborze ścieżki na studiach, umożliwiła mi zdobycie wiedzy i umiejętności, których inaczej nie byłabym w stanie zdobyć. Współcześnie WBL staje się jednym z najważniejszych narzędzi pomagających w rozwoju zawodowym, a nawet coraz częściej jest definiowany jako narzędzie kluczowe w poprawie zdolności zatrudnienia szczególnie ludzi młodych.

Jak można wykorzystać WBL w sektorze kreatywnym i sektorze kultury, w których dominują mikroprzedsiębiorstwa lub freelancerzy? Jak można zdefiniować rolę nauczycieli czy doradców, trenerów w tym procesie? Jak można rozwijać praktyczne i metodyczne narzędzia wspierające ich rozwój zawodowy?

Fundacja ARTeria
Jana Brożka 4, 41-818 Zabrze
Polska

KRS 0000269041
Regon 240600010
NIP 6482618597

© Fundacja ARTeria